Tego dnia wyruszalismy o 9.00. Miasteczko Tingri znajduje sie na wysokosci 4100 m npm i ponad 60 km od Mount Everestu. Pogoda była bajeczna, piekne niebieskie niebo bez chmur, rzeskie poranne powietrze, male jaszczurki biegajace pomiedzy naszymi stopami i yaki, ktore spotykalismy na kazdym kroku.
Tak przynajmniej było do godziny 13.00. Wtedy to niewiadomo skad, a w zasadzie wiadomo - z gor od strony nepalskiej, zaczelo wiac. Jednak nie tak zwyczajnie wiac - zerwala sie ogromna wichura. Co chwile musielismy zatrzymywac sie, gdyz wiatr niosl ze soba tumany piasku. Mimo ze już dawno przeslismy zaplanowany na ten dzien dystans, szlismy dalej z nadzieja wypatrujac miesca na rozbicie namiotow na kolejna gora.
Opadalismy z sil. U Kamili pojawila sie pierwsza faza kryzysu 'Na co mi to bylo. Tysiace osob wjezdza na Base Camp samochodem, a ja wymyslilam sobie, ze dojde tam pieszo.' Szlismy bardzo dlugo, mijalismy jedna gora, druga, trzecia. Czas sie dluzyl i sil było coraz mniej. Az w koncu znalezlismy rokujace miejsce na nocleg.
Zaczelismy rozbijac namioty, jednak wiatr skutecznie nam to uniemozliwil. Z przerazeniem patrzylismy, jak wiatr kladl na ziemie postawiony szkielet namiotu.
'Musimy znalezc inne miejsce!' - powiedzial Mariusz. Nie było sensu dalej maszerowac, poniewaz kolejne, nadajace sie miejsce na nocleg znajdowalo sie kilka kilometrow dalej. Z przerazeniem patrzylismy jak wjezdzalismy coraz bardziej wglab gor, coraz dalej od cywilizacji, a wiatr wydawal sie nie slabnac. Po kilkunastu minutach dotarlismy na miejsce. Wiatr był tu nieco spokojniejszy, ale tylko nieco. Jednak poniewaz zaczelo sie zmierzchac, postanowilismy nie wybrzydzac i zabrac sie za rozbijanie namiotow. Poniewaz było bardzo zimno kierowca i przewodnik postanowili te noc spedzic w samochodzie. Najszybciej jak to tylko mozliwe przystapilismy do rozbijania namiotow. Mroz wgryzal sie nam w rece. Po kilkunastu minutach obozowisko było gotowe, a my czym predzej schowalismy sie w namiocie. Zostalo jeszcze przygotowanie kolacji, ktora w zasadzie chcielismy zjesc tylko z rozsadku. Mimo ze byliśmy zmeczeni calodziennym wysilkiem i wczesniej nie jedlismy obiadu, to w ogole nie mielismy ochoty na posilek.
Pozstawilismy nasza przenosna kuchenke w namiocie i zaczelismy gotowac wode. Efektem ubocznym i jakze przyjemnym gotowania była mozliwosc ogrzania dloni. Po kolacji skonani poszlismy spac, a raczej probowalismy. Wialo do godziny dwunastej, wiatr zdawal sie wdzierac do namiotu wszelkimi mozliwymi szczelinami. Z zimna nie moglismy usnac. U KAmili pojawila sie kolejna faza kryzysu 'Oddalabym wszystko za cieple lozeczko w domu'. Ta noc rozpoczela okres trudnych nocy w gorach. Do zimna sie z czasem przyzwyczailismy. Pozostaly jeszcze nocne czuwania Kamili czy regularnie i gleboko oddychamy.
Sunday, June 10, 2007
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment