Sunday, June 10, 2007

Tingri [25 maja 2007]

To była bardzo krotka noc. Praktycznie do godziny drugiej pisalismy bloga, pozniej jeszcze sie pakowalismy i kapilismy i mielismy zaledwie dwie godziny na sen.
Nie moglismy zasnac pelni podekscytowania i obawy, by nie zaspac. ... no i zaczelo sie. Wyruszylismy ... Punktualnie o 6 40.
Jest pieknie. Slonce budzi sie i leniwie wychodzi zza gor dodajac im tym samym jeszcze wiecej tajemniczosci. Patrze na nie i przeszywa mnie dreszcz. Jestem jak w transie, tylko je widze, tylko one sie licza. I ta mysl w glowie nasycic sie jak najbardziej nasycic by na jak najdluzej tej magii wystarczylo ... Do nastepnego razu...

Skoro teraz jest tak pieknie to jak będzie wyzej. Jak w gorach z dala od cywizlizacji będzie wygladac jutro wschod slonca. Chwilo trwaj jak najdluzej. Mimo ze urzekalo nas piekno gor cala droge drzemalismy w przerwach rozmawiajac z Hansem. Widok gor i poczucie wolnosci zrodzilo w nas wiele pomyslow co do kolejnych wypraw. Miedzy innymi dyskutowalismy o przyszlorocznej wyprawie do ... Maroka.
A dlaczego wlasnie tam? To bardzo proste. Zawsze wybieramy kierunek naszej wyprawy rok wczesniej, by mieć czas na przygotowanie sie, uzbieranie funduszy no i w mysle... tego, ze wypowiadne rzyczenia zawsze sie spelniaja. To troszke tak, ze my wypowiadamy zyczenia, a los sprzyja bysmy tam dotarli. Miejsce wyprawy tez poniekad wskazuje nam przeznaczenie, gdyz jest wybierne droga losowania :), co i tak przyczynia sie do naszego planu, zwiedzenia calego swiata. W momencie, w którym nasz wybor przyszlorocznej wyprawy padl na Maroko, troszke sie przestraszylismy, ze wzgledu na dziecko. (dla niewtajemniczonych, marzenie jest takie, ze z Chin wracamy w trojke).

Uspokoil nas Hans, zapewniajac, ze Maroko nie wiele sie rozni od Francji i jak najbardziej nadaje sie do podrozowania z dzieckiem. U i tu nam sie przypomnialo, ze czas zaczac pisac piosenke. Uwaga DYGRESJA :) Pisanie piosenka to stary zwyczaj. Pisze sie ja przed narodzeniem dziecka i spiewa gdy jest jeszcze ono w brzuchu mamy, a nastepnie towarzyszy mu ona przez cale zycie. Może być w niej zawarte przeslanie dla dziecka, wartosci, wsparcie, sila. Ale wracajac do wypraw, to nie koniec naszych szalonych pomyslow.
Za dwa lata chcielibyśmy zdobyc Kilimandzaro 5895 m n. p. m., co po Base Campie nie powinno być trudne :) i stanowic będzie poczatek naszych podbojow gorskich (ze szczytem Mt. Everestu w tle). Oj to obfitujaca w szalone pomysly podroz. Kolejny, to wizja wyjezdzania do roznych panstw na hmmmm np. pol roku, podczas którego można uczyc jezyka angielskiego w jakiejs szkole a tym samym wtapiac sie w spolecznosc lokalna i tak na prawde od wewnatrz poznwawc jej zycie. Hmm szalone pomysly, ale zainspirowane otaczajaca nas przyroda, ktora wzmagala w nas poczucie wolnosci i niezaleznosci. To jedne z wazniejszych momentow w zyciu, kiedy nabiera sie dystansu do wszystkiego, a na pierwszym planie pojawia sie to co najwazniejsze.

16.00 no i ukazal sie nam w calej swej okazalosci i dostojnosci ... Potezny, spokojny, jakby czuwajacy nad cala okolica. Nieodgadniony i nieprzewidywalny czasem być może kaprysny lub może lepiej wybredny, kto dostapi zaszczytu wejscia na szczyt. Jak przywita nas tym razem? bo w glebi serca czuje ze to pierwsza, ale nie ostatnie wizyta u podnoza gory. Niczym magnes przyciaga do siebie i nie pozostaje nic innego jak odpowiedziec na to wezwanie. Zaczerpnac jego sily i wielkosci.


Około godziny 18, niespodziewanie wczenie dotarlismy do Tingri, ktore okazalo sie być malym Tybetanskim miasteczkiem. Również 'hotel' daleko odbiegal od standartow do których przywyklismy. Jednak atmosfera miejsca była tak urzekajaca iż w ogole nam nie przeszkadzal brak oswietlenia, prysznica czy swiadomosc spedzenia nocy w spiworach i ubraniu. Tuz obok miasteczka rozciagalo sie wzgorze, z którego moglismy podziwiac cel naszej wyprawy. Everest stal samotny, niepozorny na lewo od pozostalych szczytow gorskich. Zdawal sie być obojetny na nasze wzgledy. Przegnani wiatrem wrocilismy do 'hotelowej' jadlodajni.

Czekalo nas jeszcze pare spraw do zalatwienia przed wyprawa. Zakupienie wody na 5 dni trekkingu oraz znalezienie konia, ktory miał niesc nasze bagaze. W agencji poiformowano nas, ze nie powinnismy zaplacie za konia wiecej jak 100 Y dziennie. Jak sie okazalo miejscowi chlopi zadali kwoty dwokrotnie wyzszej. Nasz przewodnik, ktory zdawal sie dbac o nasze interesy ostro negocjowal cene. Jednak miejscowi byli nie ugiecie. W pewnym momencie zaproponowal inne rozwiazanie. Wpadl na pomysl, żeby zamiast koni zabrac z nami na wyprawe kierowce z jeepem, którym przyjechalismy z Lhasy. Kierowca mialby wyjezdzac rano i czekac na nas w umowionym na lunch lub nocleg miejscu. Przystalismy na te propozycje z trzech powodow: Po pierwsze była ona duzo bardziej korzystna finansowo a po drugie dawala poczucie bezpieczenstwa a po trzecie nie musielismy sie zastanawiac jak popakowac wszystkie rzeczy, ktore mielismy ze soba (namioty, spiwory, butle z gazem, jedzenie itp. ...). Zanim poszlismy spac przez ponad godzine probowalismy ugotowac ryz, ktory nie wiedziec czemu niewzruszony pozostawal twardy. W kazdym razie turystyczna kuchenka swietnie sie sprawdzila, a my zmeczeni poszlismy spac.

No comments: