Thursday, May 24, 2007

Wszechogarniajace poczucie magii [21 maja 2007]

W Lhasie jest naprawde przepieknie. Za dnia miasto wyglada jeszcze bajeczniej. Wyobrazcie sobie miejsce otoczone ze wszystkich stron wysokimi gorami, przesycone zapachem kadzidel i pelne egzotycznych ludzi na ulicy. Widok z okna nieziemski ... Jak najszybciej chcielismy isc na sniadanie i wyjsc na zewnatrz. Zapoznac sie z miastem i okolica.

Zbieglismy z gory na sniadanie, nie mogac sie doczekac ... jakiegos toscika, moze dzemu, owocow i wedlinki. Oczekiwalismy typowo eurpejskiej uczty. Jakie musielismy miec miny, gdy podano nam tace i paleczki oraz zaproszone do stolu, na ktorym moglismy znalezc ryz, cos ala kluski na parze i 3 rozne mieszanki warzyw ... i to wszystko, nie bedzie nic wiecej ... Po 2 dniach w pociagu na zupkach i bulkach marzylismy o czyms normalnym w naszym tego slowa rozumieniu oczywiscie.
Swoja droga ciekawe sa te momenty konfrontacji naszych oczekiwan z rzeczywistoscia. Doswiadcza sie wowczas przesuniecie paradygmatu i nagle to co bylo oczywiste, takim przestaje byc w konfrontacji z oczywistoscia drugiej strony.
Nie pozostalo nam nic innego, niz zjesc sniadanie wedlug kuchni chinskiej. Jesli chodzi o Mariusza, to bez wiekszych problemow adoptuje sie do kazdej kuchni. Kamila ma z tym nieco wieksze problemy. Jesli chodzi o kuchnie chinska jest dla mnie za ostra. Nie bardzo tez lubie jesc potrawy, co do ktorych nie wiem z czego sa przyrzadzone. Zatem jesli o mnie chodzi, nieco sie obawiam jak bedzie wygladalo moje jedzenie w Chinach.

Zaraz po wyjsciu z hotelu nasze pierwsze kroki skierowalismy w strone centrummiasta, gdzie mielismy nadzieje znalezc CITS tudziez inna agencje turystyczna. Jednym z celow, jaki mamy do zrealizowania w Tybecie to wyprawa na Mt. Everest do bazy, z ktorej wyruszaja ekspedycje planujace zdobyc szczyt. Znajduje sie ona na wysokosci 5400 m.n.p.m.
Znalezlismy w sumie 5 agencji, ktore zaproponowaly nam organizacje wyprawy. Od razu jednak poczulismy ze zaufac mozemy jednej. Na 25 maja najpozniej wyznaczylismy termin wyruszenia. Do tego czasu planowalismy zaczekac, na ewentualnych chetnych do dolaczenia sie. Gdzie tylko sie dalo, rozwiesilismy informacje, ze wybieramy sie na taki wypad. Spokojni o trekking, postanowilismy poswiecic reszte dnia na aklimatyzacje w nowym miejscu.

Z minuty na minute to miejsce zachwycalo nas coraz bardziej. Jak ubrac w slowa to co sie tu czuje? Ten spokoj, poczucie wyciszenia i magii.

Oniemielismy, gdy idac ulica nagle zobaczylismy Potala Palace - miejsce, w ktorym zyli wszyscy Dalaj Lamowie. (oczywiscie do roku 1959, kiedy to Dalaj Lama musial uciekac do Indii przez wojskami Chinskimi).
Swiete miejsce nieco powyzej miasta, jakby sprawowalo nad nim piecze, otoczone Himalajami. Pieknie. Moglismy usiasc w parku na przeciwko i delektowac sie tym widokiem. Po prostu byc...
I tak sobie siedzielismy i siedzielismy i robilismy zdjecia i siedzielismy. Gdy juz sie nieco nasycilismy, ruszylismy w strone placu Parkora.




Nasza uwage przykuly osoby, ktore pokonywaly droge do swiatynie ... Na przemian padaly na ziemie przesuwajac na dlugosc wyciagnietych dloni "rozaniec", nastepnie wstawaly, modlily sie i klanialy. Nastepnie podchodzily do miejsca w ktorym polozyly "rozaniec", klekaly, padaly na ziemie, przesuwaly rozaniec wstawaly ... i tak nieustannie od miejsca z ktorega zaczynaly do swiatyni. Jak sie pozniej dowiedzielismy, niektore osoby mogly byc w drodze nawet od roku ... wszystko zalezalo od jakiego miejsca zaczynaly.




Dojezdzamy ... Niedaleko pada Lhasa od Leh [20 maja 2007]


Pociag leniwie przesuwajacy swoje ciezkie cielsko po bezkresnych pustkowiach Tybetu. Stuk, puk... To to tak, to tak... Blekit nieba nad nami, czysty, nietkniety... To tak... To to tak... Gory tak potezne rozlewajace spokoj po calym ciele ... To to tak... To to tak... Czuje jak ich ukryta, drzemiaca moc wypelnia kazda czastke mojego ciala, zas cialo ... To to tak... To to tak... Unosi sie lekko na ramionach tychze olbrzymow... To to tak... Jak ptak... To to tak... Gleboko nabieram powietrza w pluca i czuje ze zyje... To to tak... To to tak.






Dochodzi 21 i punktualnie wjezdzamy na dworzec. Naszym oczom ukazuje sie ogromny, nowoczesny gmach dworca. Jedynie na filmach mielismy okazje widziec jak witany byly pociag przyjazni za starych czasow i wjazd na peron w Lhasie przypomnial nam takie powitania:) Na nas jednak nikt nie czeka, nikt nas nie wita. No chyba ze mozemy zaliczyc za powitanie kilkunastu taksowkarzy przekrzykujacych sie i zwracajacych na siebie uwage, bysmy wlasnie z nimi pojechali... znajome klimaty. Chyba opinia o tym, ze Chinczycy w niczym nie przypominaja zachowaniem Hindusow byla przedwczesna. Znow zaczynamy czuc, ze musimy miec sie na bacznosci, ze musimy sie targowac i zanim na cos wydamy pieniadze rozeznac sie w cenach. To takie uczucie bycia ciagle w gotowosci, posiadania oczu dookola glowy no i niestety pilnowania kieszeni. Szybko jednak lapiemy ten stan i pelni otwieramy kolejny rozdzial naszej podrozy.

Bierzemy taksowke, za ktora oczywiscie hmmm chyba 3 krotnie przeplacamy i zajezdzamy pod hotel. Wyglada super. Po doswiadczeniach z Xian, wybramy lepsze hotele. Jednak jak tylko sie pojawiamy zaczyna dziac sie wokol jakies dziwne zamieszanie. Nie rozumiemy o czym rozmawia recepcjonistka z menedzerem, ale czujemy, ze cos sie swieci. Wreszcie menedzer hotelu podchodzi do nas i zaczyna nas przepraszac, ale jacys goscie sie nie wymeldowali na czas i nie ma dla nas pokoju. Ale ... tu obok 5 minut drogi od jego hotelu jest drugi hotel, ktorego wlascicielem jest jego przyjaciel, ktory jest 4 gwiazdkowy i ze tam przenocuje nas 1 noc. Na jutro rano obiecuje nam miejsce w hotelu w ktorym pierwotnie rezerwowalismy noclegi.

'Acha zaczyna sie' - stwierdzil Mariusz.

Zabezpieczylismy sie i posiadalismy alternatywne miejsce na nocleg, jednak postanowilismy zobaczyc ten 4 gwiazdkowy hotel. Tym bardziej, ze czulismy, ze bedziemy mogli negocjowac ... bo w sumie menedzer nie dotrzymal warunkow umowy, nie majac dla nas rezerwacji. Nasze bagaze zostaly zapakoane do samochodu menedzera i pojechalismy do drugiego hotelu. Rzeczywiscie wygladal dobrze z zewnatrz. Pada pytanie, jakie chcemy lozka jedno czy dwa. Wiadomo, ze jedno. I to pytanie chyba pograzylo do reszty naszego menedzera, gdyz hotel nie posiadal wolnych pokoi z jednym lozkiem. Ponarzekalismy troszke na balagan panujacy z zarzadzanych przez niego obiektach i rezultacie dostalismy tzw. suite room, ktory sklada sie z 2 pokoi i lazienki. Nie przesadzimy piszac, ze jest on chyba wiekszy od naszego mieszkania. A i jeszcze wynegocjowalismy sniadania, jako rekompensate za to, ze musimy byc w innym hotelu ...

Gdy wreszcie zostalismy sami rzucilismy sie na lozko i marzylismy o tym, by jak najszybciej isc spac. Aklimatyzacja dawala o sobie znac. Odczuwalismy ogolne oslabienie i mielismy male trudnosci z glebokim oddychaniem. Dlatego tez tylko przejrzelismy mape, zaplanowalismy co chcemy zobaczyc w miescie i poszlismy spac.

Kierunek Dach Swiata [19 maja 2007]

Rano wszystko było odmierzone - poranna toaleta na bazie wody mineralnej, szybkie uzupelnienie zapasow, których nie zdazylismy kupic wczoraj w hipermarkecie, checkout, taksowka i nasz ulubiony dworzec. Nie było sie tu latwo odnalezc, bo w przeciwienstwie do dworca w Szanghaju, poza numerem pociagu wszystko było po Chinsku. Obeszlismy caly hall dookoła i gdyby nie napis (po angielsku) train to tibet, ktory zobczylismy po dlugich poszukiwaniach, już zaczelibysmy sie czuc lekko zaniepokojeni. Zanim weszlismy do poczekalni musielismy pokazac swoje pozwolenia.
'A wiec jednak do czegos sie przydaly'
Poczekalnia była kameralna a i podroznych było niewielu, wszyscy cierpliwie czekajacy na pociag. W pewnym momencie z glosnikow poplynal calkowicie niezrozumialy dla nas komunikat, ale widzac, ze wszyscy sie ruszyli ku drzwiom, wiedzielismy, ze powinnismy zrobic to samo. Bez trudu odnalezlismy nasz wagon, a w nim nasze miejsca.
Soft sleepery okazaly sie jeszcze bardziej komfortow niż przypuszczalismy. Wow, wygodne, czyste. Każdy z podroznych poza zestawem poscieli, miał na wysokosci oczu w sciane wagonu wmontowany wlasny telewizorek (tym razem nie dzialaly:) ale zakladamy ze incydentalinie), dostep do tlenu. Każdy przedzial zamykany od wewnatrz, oczywiście z termosem na goraca wode i kwiatkiem (sztucznym co prawda, ale nie badzmy drobiazgowi) na stoliku. Jednym slowem super. Ciekawi tylko byliśmy, z kim będziemy dzielic te przestrzen przez najblizsze 36h.
Wspoltowarzyszem pierwszych kilku godzin naszej podrozy był pewien Chinczyk, ktory zdawal sie nie zauwazac naszej obecnosci. Spal niemal caly czas lub zaglebial sie w lekturze czasopisma o blizej nierozszyfrowanym przez nas tytule. Po kilku godzinach wysiadl, a na jego miejsce dosiadla sie pewna tybetanka. Na poczatku mielismy wrazenie, ze jest przerazona nami, nasza innoscia i tym, ze musi z nami spedzic kilka najblizszych godzin. Po jakims czasie wyraznie było widac, ze nabrala do nas zaufania. Zaczela sie do nas usmiechac i nawet probowac nawiazac rozmowe, niestety te proby spezly na niczym. Pozostawalo nam jedynie w sposób niewerbalny wyrazac ze sie cieszymy ze wspolnej podrozy. Tybetanka, nie jechala jednak do Lhasy, jak pierwotnie zakladalismy.
Ostatnie 15 h podrozy spedzilismy sami w przedziale, co oczywiście nam nie przeszkadzalo. Podroz minela nam na czytaniu ksiazek, podziwianiu przeslicznych widokow, nadrabianiu zaleglosci w blogu :) oraz pichceniu zupki chinskiej od czasu do czasu.

Dwie Pagody na pogode i niepogode [18 maja 2007]

Zwiedzanie okolic Xian dalo nam niezle w kosc, wiec postanowilismy tego dnia dac sobie luzu... I nie ma co - udalo nam sie... Przynajmniej jeśli chodzi o sen, to wstalismy około 11.00 (a to przeciez 5.00 w Polsce). I już niecale 120 minut pozniej ;) siedzielismy w taksowce, ktora wiozla nas na miasto.
'No niezle, ruszamy sie na miasto, kiedy slonce daje najbardziej znac o sobie' - powiedziala Kamila i przytaknelismy porozumiewajaco glowa.
Maj, srodek Chin, samo poludnie, slonce. Nic bardziej dotkliwego nie może spotkac turyste ze strony warunkow pogodowych. Chociaz pewnie może, ale i tak sytuacja była powazna. Skwar wypieczonych betonowych chodnikow i miazdzacy uszy halas pieciomilionowego miasta zmieszane razem, tworzyly mieszanke nie do wytrzymania dla mieszkancow niemalze arktycznej czesci kuli ziemskiej (tak, tak... czyli Polski, w ktorej w tym samym czasie było 12 stopni i przejmujacy zimny wiatr - az trudno to sobie wyobrazic w takim upale).

W Xian sa dwie Pagody (swiatynie buddyjskie), ktore zapoczatkowaly buddyzm w Chinach w VIII wieku i to one były celem naszej dzisiejszej, calkiem wyluzowanej wycieczki. Z niemalym wysilkiem dotarlismy na gore pagody Malej, gdzie moglismy podziwiac z wysokosci 45 metrow dumny Xian, ktory wprawdzie nie jest już dawno stolica kraju, jednak zachowal swój majestat, obecny chociazby w historycznych murach otaczajacych centrum miasta. Tak, mur rzeczywiscie robi wrazenie, bo choc nie jest Wielkim Murem, to z pewnoscia na taka nazwe zasluguje swoimi ogromnymi wymiarami: kilkanascie metrow wysokosci, dlugosci 8 km i szerokosci 6 km, dokladnie prostokat.
Zeszlismy z pagody i zmierzalismy w strone Pagody Duzej. Kamili wyraznie dawaly sie we znaki efekty klimatyzacji, obecnej niemal w kazdym budynku, ktora powodowala obnizanie temperatury z ogromnych upalow na zewnatrz pomieszczen. Była wyraznie oslabiona, wiec postanowilismy pochodzic po okolicznym parku. Po kilku minutach zobaczylismy kontrastowy nowoczesny budynek i krzyczacych do nas chinczykow:
'Welcome, welcome. Come inside.'

Sprawa wygladala powaznie, gdyz przed budynkiem czekala sporawa grupka zdeterminowanych do wtargniecia osob, którym sekundowali oficjele z namaszczeniem otwieracy drzwi. Z pewnym wahaniem wkraczalismy do srodka, ktore bylo przyjemnie chlodne i niezwykle nowoczesne. Budynek okazal sie być muzeum, ktore akurat tego dnia mialo swoje otwarcie i my jako szczesliwcy, moglismy zwiedzac je za darmo. A było co ogladac, gdyz trzykondygnacyjny budynek zawieral rekwizyty obrazujace wycinki historyczne miasta Xian.



Wizyta była bardzo wyczerpujaca, mimo to ambitnie postanowilismy na pieszo dotrzec do drugiej Pagody. Na mapie to zaledwie kilka centymetrow, a wedlug skali około kilometra. Ruszylismy odwaznie na przekor dramatycznemu upalowi. Minelismy jedno skrzyzowanie, za 10 minut drugie, za kolejne 10 minut trzecie i ... zwatpilismy w realnosc odwzorowania rzeczywostosci przez nasza mape. Zlapalismy taksowke, ktora zawiozla nas pod sama swiatynie i było to zdecydowanie dobre posuniecie, gdyz piechota bysmy szli do celu przynajmniej godzine.

Była już 18.30, slonce nie było już tak oszalale i bezlitosne, nawet moglismy poczuc lekki wiaterek. To był zwiastun tego, co mialo nas czekac w srodku. Pagode Duza otaczaja piekne ogrody pelne drzew i krzewow. Była to cudowna oaza spokoju w srodku zindustrializowanego Xian. Cisza, spokoj. Piekna kwintesencja dnia.
Jeszcze przez pewien czas cieszylismy sie pieknem ogrodow, weszlismy na sama gory nieco wiekszej niż poprzednio, Pagody i ruszylismy do centrum miasta, aby sie z nim pozegnac.




Nie było latwo, bo naprawde zaczelismy je lubic. Centralna dzwonnica i bebny, ogromny mur i tanie taksowki, mieszanka nowoczesnosci, tradycji i brudu - to wlasnie Xian.


Pozegnawszy miasto, pojechalismy do hotelu, najpierw jeszcze szybko wbiegajac do hipermarketu na szybkie, wyjazdowe zakupy. Wybralismy sobie nienajlepsza pore, gdyz ledwie weszlismy do sklepu, już był zamykany. Nagle dziesiatki pracownikow sklepu zaczely pojawiac sie przy alejkach sklepowych dajac do zrozumienia, aby konczyc zakupy. Widok był niesamowity - niczym podczas musztry pracownicy stali w jednym rzedzie wyznaczonym przez alejki, kolejni porzadkowali polki sklepowe, zas kasy były zamykane jedna po drugiej. Wszystko dzialo sie tak szybko, ze piec minut pozniej caly sklep był opustoszaly, a my stalismy przy ostatniej czynnej kasie jako przedostatni klienci. Hmmm niesamowite przezycie.
Zaraz po powrocie ze sklepu przystapilismy do pakowania, bo czasu było coraz mniej. Mycie ograniczylismy do minimum, czyli do butelki wody mineralnej, ktora musiala nam wystarczyc, aby sie odswiezyc. Fetor wydobywajacy sie z kanalizacji był po prostu nie do zniesienia. Padlismy na lozka, nie majac sily, by ekscytowac sie podroza dnia nastepnego.

Wygrana bitwa z Terakotowa Armia [17 maja 2007]

Tym razem obudzilismy sie wczesnie rano, gdyz o 8.00 zaczynala sie wycieczka po okolicznych zakatkach. Nasz glowny cel to cesarskie laznie oraz Terakotowa Armie. Niech zdjecia mowia same za siebie.


Najpierw wizyta w fabryce kopii figurek zolnierz z Terakotowej Armii

Ogrod i Laznie Cesarkie


Scena z czasow, gdy Laznie byly uzywane


Rzut oka na inna czesc kompleksu


Bijace zrodelko ...


Symbioza z kultura chinska

Na wieczne szczescie ... dotknac nogi tygrysa

Kompleks muzeum Terakotowej Armii. Trafilismy na przedstawienie ...

Hala Terakotowego muzeum

Terakotowi zolnierze ...


Z bliska jeden z nich

Pelni wrazen po wycieczce udalismy sie po zaproszenia do Tybetu. Dostalismy pieknie wystemplowana kartke, ktora miala być przepustka do Dachu Ziemii. Już kilka minut pozniej stalismy przy dwocowym okienku, by kupic upragnione bilety. Kasjerka ze stoickim spokojem stwierdzila, ze na ten dzien nie ma hard sleeperow, sa tylko soft sleepery, odpowiednio drozsze. Zagotowalo sie w nas. Nie dosc, ze musielismy niezle nakombinowac, żeby zorganizowac pozwolenia, a tu Kolej Chinska kladzie nam kolejne klody pod nogi.
Po dlugich dyskusjach, udalo sie z trudem wyciagnac od pani informacje, ze najblizszy termin, w którym hard sleepery sa do kupienia to 23 maja (czyli cztery dni pozniej), co było dla nas nie do zaakceptowania. Bralismy pod uwage trzy opcje:
- hard sleepery 23 maja (odpada)
- soft sleepery za około 1000 Y (czyli sporo)
- samolot za 1280 (pozniej sie okazalo, ze za 1780 Y)
- nie jedziemy do Lhasy ani na Mount Everest (ok, to cztery opcje).
Nie poddawalismy sie, ostatecznie padlo na soft sleepery. A co tam! Raz sie zyje! W koncu mielismy upragnione, dwa niepozorne papierki w rekach, z których jedyne, co rozumielismy to to, ze jedziemy z Xian do Lhasy 19 maja. W tej chwili tylko to sie liczylo. Porwani euforia wygranej bitwy o bilety wstapilismy w drodze powrotnej do hotelu do pobliskiego hipermarketu, coby zapewnic sobie zapasy na kolejny dzien, ktory jeszcze miał być poswiecony Xian.

Afera biletowa [16 maja 2007]

O 6 pociag budzil sie ze snu. Kolejne postacie zmierzaly w kierunku toalety, z lazienek ciagle dobiegaly nieprzyjemne dla naszego ucha, żeby nie powiedziec obrzydliwe, odglosy ciaglego charchania. Tutaj robi to każdy. Przynajmniej każdy mezczyzna. Rownie czesto zdarza sie puszczanie bakow w obecnosci innych osob. Ciekawe, ktore z naszych, tak dla nas oczywistych zachowan, budzi podobne odczucia u Chinczykow.
Mocno zmeczeni dluuuuga podroza, wygramolilismy sie z pociagu. Xian nie wygladal tak nowoczesnie jak Szanghaj, poczulismy dobrze znane nam z Indii uczucie irytacji, gdyz co chwile ktos probowal nas naciagnac na hotel, taksowke lub wymiane pieniedzy. Również miasto było bardziej zniszczone i brudne, zas ludzie na pierwszy rzut oka wydawali sie nieco odmienni od mieszkancow Szanghaju.
Nauczeni poprzednim przykladem, chcielismy dokonac zakupu biletow na pociag do Tybetu jak najszybciej, tym bardziej, ze wiedzielismy ze trasa jest oblozona. Napisalismy na kartce gdzie i kiedy chcemy jechac i mielismy przygotowany przewodnik z slowniczkiem kolejowym. Znalezlismy nawet odpowienie anglojezyczne, oczywisie na miare miejscowych mozliwosci, okienko, gdzie mielismy kupic bilet.

Po dlugiej i nielatwej rozmowie pani wetknela do reki Kamili kartke, w ktorej było napisane w kilku zdaniach, jakie kryteria należy spelnic, aby kupic bilet. Okazalo sie, ze w przypadku obcokrajowcow niezbedne jest zaproszenie z Lhasy, by w ogole moc kupic bilet. Jednak pani tylko obojetnie wzruszyla ramiona, gdy zapytalismy ja, gdzie takie zaproszenie możemy uzyskac. Z pustymi rekami odeszlismy od okienka. Mielismy nadzieje, ze w hotelu ktos nam wyjasni, co mamy zrobic. Rozemocjonowani wsiedlismu do taksowki, pokazujac w aparacie fotograficznym zdjecie strony internetowej, na ktorej rezerwowalismy hotel, gdzie chcemy jechac. Taksowkarz usmiechnal sie, pokiwal glowa i kluczac ulicami miasta zawiozl na pod piekny hotel, ktory tylko z jednego czlonu nazwy przypominal miejsce, gdzie mielismy sie zatrzymac, a szkoda...
Taksowkarz nie bardzo wiedzial, gdzie jechac i dopiero obsluga hotelu wyjasnila sprawe. Po kilku minutach dojechalismy na miejsce, choc taksowkarz poczatkowo nie zauwazyl naszego hotelu. Dopiero po naszej interwencji, wjechalismy tam gdzie trzeba. Kierowca z zadowoleniem wreczyl nam kwitek, zadajac za trase dwukrotnie wiecej niż powinien, nie uwzgledniajac swojej hotelowej pomylki. Zaplacilismy mu polowe kwoty, z czym nie mogl sie pogodzic, gdyz nie udalo mu sie naciagnac turystow. Jednak recepcjonistka upewnila nas, ze nasza kwota była w porzadku.
O niczym innym nie marzylismy jak o prysznicu i krotkiej drzemce. Prysznic okazal sie koszmarem, ktory powtarzal sie przez kolejne trzy dni. Z rur kanalizacyjnych wydobywal sie niesamowity fetor, ktory znany jest tym, którzy mieli okazje znalezc sie na przyklad w poblizu zakladow celulozowych. Koszmar. Smrod wydobywal sie w kilka chwil po puszczeniu wody. Umeczeni podroza i prysznicem zasnelismy jak dzieci. Tego dnia miedzy innymi raz jeszcze znalezlismy sie na dworcu, aby kupic bilety do Lhasy... A jak do tego doszlo?
Zapytalismy w naszym hotelu recepcjonistki, by poradzila nam jak zdobyc pozwolenie na wjazd do Tybetu. Zdziwiona naszym pytaniem, poinformowala, ze paszport powinien w zupelnosci wystarczyc. Jakos nie bardzo moglismy w to uwierzyc. Postanowilismy potwierdzic informacje w jakims biurze podrozy. W sumie do dnia wyjazdu nie udalo nam sie znalezc zadnego :), ale za to trafilismy do hotelu, ktory organizowal wycieczke jednodniowa po okolicy ze zwiedzaniem miedzy innymi Terakotowej Armii - osmego cudu swiata - 7 tys zolnierzy strzegacych grobowca cesarza Huang Shi.
Oczywiście zapisalismy sie na te wyprawe i przy okazji, pelni nadziei, ze pani ktora wspolorganizuje takie wycieczki, ma pojecie o podrozowaniu po Chinach, zaczelismy wypytywac o pozwolenie na wjazd do Tybetu. Jakiez było nasze zdumienie, gdy poinformowala nas, ze paszport powinien wystarczyc, gdyz Chinczycy jadac do Tybetu musza posiadac ze soba jedynie ID (dokument tozsamosci). Pelni nadziei w sercu ochoczo pomaszerowalismy na dworzec. Jakaz była nasza radosc, gdy ponownie ujrzelismy nasza "ulubiona" pania w kasie. Dzielnie, pewni siebie, ponownie poprosilismy o bilety do Lhasy na 19 maja. W odpowiedzi na pytanie o pozwolenie podalismy paszporty, otwarte na stronie wizy, aby pani nie musiala sie zbytnio trudzic nad jej szukaniem ...

Wbrew naszym oczekiwaniom pani pokiwala przeczaco glowa i podala nam dobrze już znany swistek kartki z informacja jaki, blizej nie okreslony dokument, mamy posiadac, by moc zakupic bilet. Co wiecej pokazala nam na scianie tablice z rozporzadzeniem. W sumie wiedzielismy, ze potrzebne jest nam pozwolenie, by moc wjechac do Tybetu, irytujacy był natomiast fakt, ze nikt nie umial nam powiedziec, gdzie taki dokument zdobyc.






Hmmmm skoro Chinczycy nie wiedza gdzie, to skad my mielismy wiedziec... Ale my nie z tych co sie latwo poddaja. Wymyslilismy, ze pojdziemy do krajowych linii lotniczych i może tam zalatwimy pozwolenie, a pojedziemy koleja. Sfotografowalismy sobie rozporzadzenie po chinsku i ruszylismy do najbllizszego biura. Oj oj oj pani bardzo chetnie chciala nam sprzedac bilet, o pozwolenie nie zapytala, a jak pokazalismy tresc rozporzadzenia zrobila wielkie oczy i powiedziala ze nie wie o co nam chodzi. Byliśmy bliscy obledu. Do Tybetu możemy poleciec bez pozwolenia, ale pojechac pociagiem już nie? O co chodzi?

Sprawa nie wyjasnila sie takze w kolejnym biurze lokalnych linii lotniczych, ale jej pracownica na tyle sie zaangazowala, ze wykonala 3 telefony, przedyskutowala sprawe z kilkoma osobami i napisala nam na kartce adres oraz nazwisko osoby, ktora nam pomoze... Okazalo sie ze trafilismy do miedzynarodowego hostelu mlodziezowego .... Tam wyjasniono nam procedure. W skrocie: kupowalismy u nich 2 dniowa wycieczke po Lhasie, co dawalo nam pozwolenie na zakup biletu, wejscie do pociagu i wjazd na teren Tybetu, gdzie moglismy zostac tak dlugo, jak dlugo wazna jest nasza wiza chinska.
Przypomina mi to troche wjazd do Anglii, gdy praca w niej była nielegalna. Kupowalo sie bilet na 2 tygodnie, na granicy mowilo, ze jedzie sie zwiedzac. Lub jeszcze lepiej, jak na zaproszenie do kogos bliskiego. Każdy na granicy dostawal wize na 6 mcy i zwykle tyle czasu tam spedzal ...
Ponadto okazalo sie, ze gdybysmy kupili bilet na samolot, to i tak bysmy nie mogli leciec bez pozwolenia.

Po dlugiej dyskusji zdecydowalismy sie zaplacic za owa wycieczke niemale pieniadze, zas pozwolenie mialo być na drugi dzien. Zatem tego dnia moglismy spokojnie zajac sie penetracja centrum Xian. Moglismy na wlasne oczy zobaczyc Miejska Dzwonnice i Bebnice, podziwiac mury, ktore opasaja stare miasto i robia niesamowite wrazenie. Nie omieszkalismy zajrzec do lokalnej pizzerii znalezionej przypadkiem :)






Wyczerpani zamieszaniem, ktore towarzyszylo zakupowi biletow wrocilismy do hotelu. Kiedy już chcielismy otwierac drzwi, okazalo ze zginal nam klucz do pokoju i mimo ze wszystko przeszukalismy trzykrotnie, nie udalo sie go znalezc. Gwozdziem do trumny wydarzen tego dnia, była informacja z Polski, ze musimy na gwalt zalatwic pewna sprawe z bankiem. Jedynym pocieszeniem tego dnia moglo być tylko piwo i darmowy internet w hotelu. Potem juz tylko poszlismy spac...

Jedziemy do Xian [15 maja 2007]

Poniewaz roznica czasu dawala nam sie jeszcze we znaki nie zrywalismy sie tego dnia skoro swit. Wyspalismy sie i powoli zaczelismy pakowac. Tuz po wymeldowaniu sie kolo godziny 12 ruszylismy w strone dworca. Gdy tylko dotarlismy na miejsce, troche z dusza na ramieniu oddalismy bagaze do przechowali, i wyruszylismy na poszukiwanie kawiarenki internetowej.
Przydaloby sie zarezerwowac nocleg w Xian... Jednak znalezienie kawiarenki, to wbrew pozorom nie taka latwa sprawa, jak sie nie zna chinskiego. Poczatkowo ktos skierowal nas do kawiarni, w ktorej był internet bezprzewodowy. Jednak cena jaka musielibysmy zaplacic za przejrzenie kilku stron zniechecila nas do pozostania w tym miejscu. Na szczescie kelnerka pracujaca w kawiarni znala angielski i narysowala nam mape, jak trafic do celu.

Dotarcie na miejsce, mimo posiadanej mapy, wbrew pozorom kosztowalo nas wiele wysilku. I znow metoda palcowo-wskazowa okazala sie niezastapiona. My pokazywalismy napisane przez kelnerke 2 znaczki, a ludzie wskazywali nam droge. W kawiarence jak latwo sie domyslic nikt nie mowil po angielsku (swoja droga ciekawi jestesmy jak chinczycy będą sie komunikowac z przybyszami podczas olimpiady. To już za rok...).
Oj jak nam sie buzie rozesmialy, kiedy sie okazalo, ze na ekranie sa same chinskie znaki. Co z tego ze klawiatura była europejska, jak zalogowac sie trzeba było po chinsku hehe. Na szczescie jakis dobry duch (ktorego nie latwo było znalezc, gdyz 90% osob w sluchawkach na uszach gralo w przerozne gry komputerowe) zalogowal nas.
Z niepokojem w sercu usiedlismy przed klawiatura, zastanawiajac sie, czy będziemy w stanie wydusic z niej lacinskie litery. Pierwsze klawisze i ... Ufff sa lacinskie znaczki. W ciagu godziny nie tylko zarezerwowalismy sobie nocleg w Xian, ale i udalo nam sie sprawdzic polaczenia kolei tybetanskiej. Nie mielismy pewnosci czy pociag do Tybetu zatrzymuje sie w Xian, skad moglibysmy pojechac do Lhasy, ale na szczescie wiesci okazaly sie dobre. Teraz juz wszystko stalo sie jasne, kolejny etap podrozy to Tybet.

Wrocilismy na rozgrzany sloncem dworzec, pelen ludzi siedzacych na ziemi i czekajacych na swoje polaczenie. Był przerazliwie halasliwy i tloczny. Nas natomiast czekal kolejny sprawdzian, odnalezienie wlasciwego peronu, z którego będziemy odjezdzac. Zadnie okazalo sie latwiejsze niż przypuszczalismy. Wszystkie potrzebne nam informacje znalezlismy na glownej tablicy - numer pociagu i poczekalni, cala reszta była po chinsku.





Warto wspomniec, ze dworce w Chinach sa nieco inaczej zorganizowane niż w Polsce. Pierwsza kontrola biletow odbywa sie już w momencie wchodzenia na dworzec, nastepnie podrozni udaja sie do ogromych poczekalni przypisanych do poszczegolnych peronow. Mniej wiecej 30 minut przed odjazdem pociagu, po kolejnym sprawdzeniu biletow, zostalismy wpuszceni na peron, gdzie czekal już na nas pociag.

Szybko znalezlismy nasz wagon. Jeszcze tylko ... trzecia z kolei kontrola biletu i jestesmy w srodku. Twarde lezanki (hard sleepery) wcale nie były takie twarde jak sie spodziewalismy. Spotkalo nas przyjemne zaskoczenie - zamiast drewnianych law naszym oczom ukazaly sie przyjemne trzypietrowe kuszetki. Każdy miał do dyspozycji poduszke i kolderke. Wagon miescil 20 rzedow kuszetek, co razem dawalo 60 osob na wagon.

Niestety mielismy miejsca w roznych czesciach wagonu i z nadzieja wypatrywalismy osoby, ktora chcialaby sie z nami zamienic, tak bysmy mieli lezanki obok siebie. Po dlugich wyczekiwaniach udalo sie znalezc niesmialego pana, ktory przeniosl sie na miejsce Kamili. Wprawdzie nie było to miejsce dokladnie obok lezanki Mariusza, ale zawsze blizej.

W pociagu poczulismy sie jak jedna wielka komuna, wszyscy rozmawiali ze soba, smiali sie, grali w cos, co chwile przygotowywali chinskie zupki w wielkich kubkach zalewajac je wrzatkiem dostepnym w pociagu. Takie zupki można kupic w kazdym sklepie - jest to dosc spory (ok. 600 ml) kubek termiczny z dolaczonym widelcem, wystarczy tylko zalac woda.

Niesamowitym fenomenem bylo dla nas to, ze każdy wagon ma swojego opiekuna, ktory co dwie, trzy godziny wynosi smieci, zamiata w wagonie, poprawia firanki i sprzata w WC. Wieczorem wszyscy grzecznie myli zeby i odbywali wieczorna toalete. O 22.00 zgasly swiatla i caly wagon poszedl spac. Nam nie szlo tak dobrze. Ciagle jeszcze sie nie przestawilismy na lokalny czas, wiec wyczekalismy do 1.00 i przysnelismy na jakies piec godzin.

Z Szanghajem na ty [14 maja 2007]

Tego dnia mielismy plan, żeby wstac o 6.00 (w Polsce 00.00), by zaplanowac nasz pobyt w Chinach. Jak latwo sie domyslec, nasze plany legly w gruzach. Z hotelu wyruszylismy o 11.00. Plan był nastepujacy: kupic bilety do Xian (czyt. szian), zwiedzic Bund - bulwar nad rzeka Huangpu, perle Orientu - wieze telewizyjna shanghajski odpowiednik wiezy Eiffel'a i Nanjing Road - shanghajski Oxford Street. Wykonalismy 133% normy - bo jeszcze poplynelismy statkiem wzdluz rzeki Huangpu ... Ale po kolei.




Ruszylismy w strone Bundu. Majac nadzieję ze znajdziemy tam biuro turystyczne CITS. Szanghaj stawal sie coraz goretszy, rozgrzany poludniowym sloncem. Marzylismy o tym, by cel znalezc jak najszybciej, tymczasem ulice ciagnely sie jedna za druga. Mielismy jednak szczescie i cel sam sie znalazl ...

'Hello' - zawolal ktos zza naszych plecow. Była to trojka mlodych Chinczykow, ktora zaczela wypytywac skad pochodzimy, jak dlugo jestesmy w Chinach i co zamierzamy zwiedzac. Nasi przyjaciele okazali sie studentami historii sztuki. Po kilku minutach rozmowy zapraszali już nas do zwiedzenia ich wystawy. Czujac podstep zaczelismy sie wymigiwac koniecznoscia zakupienia biletow do Xian. Grupa bardzo ozywila sie i stwierdzila, ze nam pomoze. I cale szczescie odetchnelismy z ulga. Akcja potoczyla sie tak szybko, ze nawet nie wiedzielismy kiedy znalezlismy sie przy kasach biletowych i chwile pozniej trzymalismy w rekach 2 ostanie miejscowki hard sleeper w pociagu do Xian. Troche obawialismy sie jak hard sleeper może wygladac. Nasza wyobraznia nie znala granic (tym bardziej ze autobusy DELUXE ostro daly nam sie we znaki w Indiach)... Wyobrazalismy sobie drewniane prycze w obskurnych wagonach. Ale przygoda to przygoda, 16 h da sie przezyc nawet w najciezszych warunkach. Dlugo sie nad tym nie zastanawialismy, bo z grupa studentow poszlismy ogladac wspomniana wystawe. Prace zrobily na nas ogromne wrazenie, tym bardziej, ze jedna z dziewczyn wyjasnila nam symbolike kazdej z nim.

'No to ktora wam sie najbardziej podoba?' - spytali. - Nie czujcie sie zobligowani ( ;) ), ale możecie zakupic ktoras z nich. Szczególnie spodobaly sie nam dwa rysunki.

'To bysmy wzieli te dwa' - wskazalismy na obraz przedstawiajacy dwie ryby symbolizujace rownowage ying i yang oraz kaligraficzny symbol malzenstwa, ktory w Chinach towarzyszy ceremoniom slubnym. I tak zrobilismy sobie prezent na pierwsza rocznice slubu. Pozegnalismy sie z nowopoznanymi i ruszylismy w dalsza droge.



'To gdzie teraz? Zobaczmy na mapie! Mapie? A GDZIE JEST MAPA?' - zaczelismy liczyc nasz ekwipunek metoda Yooskuf... Raz, dwa, trzy ... Nie ma mapy! Zostala w galerii... Wracamy! Nie uszlismy 10 metrow, a zobaczylismy naprzeciwko jedna ze studentek z przewodnikiem i mapa w reku i z przerazeniem rozgladajacej sie po ulicy, szukajacej wzrokiem ich wlascicieli ... Czyli nas :) Raz jeszcze sie pozegnalismy i każdy ruszyl w swoja strone. Ach jak podobaja nam sie te rysunki. Maja w sobie szczegolna moc, ktora można poczuc medytujac każdy ich najmniejszy fragment, najdelikatniejsze pociagniecie pedzlem. Tak... Z uczuciem lekkosci w sercu i usmiechami na twarzy, zaczelismy przedzierac sie przez geste powietrze Szanghaju. Nasz usmiech poszerzyl sie jeszcze bardziej, gdy naszym oczom ukazal sie ... Quiz.. Zgadnijcie co ....
M
c
D
o
n
a
l
d
'
s
...
Kto zgadl? W nagrode zapraszamy na hamburgera po powrocie! (tylko czyim i skad?) Nie wdajac sie w szczegoly, nie udalismy sie tam po to by jesc ... W koncu nie samym chlebem czlowiek zyje :D Po indiach nic nie jest w stanie mnie zaskoczyc - pomyslalam widzac dziure w podlodze, jednoczesnie cieszac sie, ze od sasiadow jestem odgrodzona sciana. Naczytalismy sie w przewodniku, ze chinczycy potrafia wymieniac sie uwagami na rozne tematy korzystajac z toalety. Ale koniec o przyziemnych sprawach... Piekniejsze rzeczy mamy do opowiedzenia. Kolejna przystan - Bund.
'Tickets, tickets' - nawolywala pani z budki nad rzeka.
'Kiedy odplywa najblizszy statek?' - zapytalismy.
'Teraz'
'To 2 bilety prosimy'
I pobieglismy w strone autobusu, ktory zawiozl nas prosto do portu. Tam czekal już przycumowany statek. Jeszcze tylko zmiana pasazerow i będziemy plynac Huangpu. Gleboki oddech i swieze powietrze wypelnilo nasze pluca. Moglismy sie na chwile zatrzymac, leniwie rozsiasc na krzeslach i podziwiac, podziwiac, podziwiac... Swoje piekno ukazywaly naszym oczom dwa najwieksze na swiecie drapacze chmur oraz nie dajaca sie nie zauwazyc Perla Orientu - ikony Shanghaju.

Perla Orientu to shanghajska wieza Eiffel'a - można wjechac na sama gore ponad 400 m kolosa, co tez postanowilsmy zrobic. Aby sie do niej dostac musialesmy pokonac niepozornie zapowiadajacy sie tunel pod rzeka Huangpu. Ku naszemu zaskoczeniu, tuz po wejsciu do tunelu naszym oczom ukazaly sie przejezdzajace co chwile wagoniki. Przejazdzka okazala sie wedrowka przez swiat nieba, piekla i oceanu... Niczym kolejka strachow w lunaparku - pelna kolorowych swiatel i przejmujacych dzwiekow. Chociaz rozczarowala troche, bo zamiast mknac niczym rollercaster, bardzo sie slimaczyla. Cala przyjemnosc za jedyne 45 Y w obie strony.
Zanim zdobylismy szczyt Perly Orientu skusilo nas pobliskie oceanarium pelne kolorowych i roznorodnych stworzen wodnych - leniwe koniki morskie, beztroskie meduzy i zarloczne rekiny. Jednak przypominajac sobie 'Gdzie jest Nemo?' i majac wrodzona zdolnosc do personifikacji zrobilo nam sie szkoda tych rybek.

Po wyjsciu z oceanarium, spokojnie zmierzajac w kierunku Perly Orientu, szukalismy miejsca, gdzie moglibysmy nieco odpoczac i schowac sie przez potwornym upalem. Nisamowita radosc ogarnela Kamile, gdy naszym oczom ukazal sie Starbucks. ... Dobrze ze sa takie miesca, ktore w kazdym zakatku swiata wygladaja tak samo. Jakze przyjemnie było rozsiasc sie w fotelu i rozkoszowac sie znanym smakiem kawy karmelowej... Oj dodala nam ona sil w ten upalny dzien i wzmocnila przed zdobyciem wiezy.

Wizyta w Perle orientu (135 Y) była zwienczeniem niezwykle aktywnego dnia. Wieczorna panorama Shanghaju zapierala dech w piersiach. Jedynym minusem były strasznie brudne szyby w tarasie widokowym, ktore uniemozliwialy zrobienie sensownych zdjec. Jednym z miejsc, ktore podziwialismy z wiezy, było Nanjing Road - ulica pelna markowych sklepow i kolorowych wystaw sklepowych, niczym Oxford Street czy Pola Elizejskiego przyciagajaca rzesze turystow mimo poznej pory (22.00). To byl nasz kolejny i zarazem ostatni punkt wieczoru. W przeciwienstwie do innych czesci miasta, zycie na tej ulicy toczy sie do poznych godzin nocnych...

Spedzielismy w tym miejscu godzine, a poniewaz nasze niezaklimatyzowane ciala domagaly sie snu, z przyjemnoscia wrocilismy do hotelu...
Dobranoc shanghaj...

Niebezpieczenstwo ... nie nadeszlo [13 maja 2007]

Po 9 godzinach lotu dotarlismy cali i zdrowi do celu. Uwaznie rozgladalismy sie dookoła w pelni gotowi na stawienie czola niebezpieczenstwom... Nikt i nic nie chcialo nas zaatakowac, wszyscy usmiechali sie przyjaznie i pomagali w miare mozliwosci. Lotnisko wydawalo sie być nieco opustoszale i bardzo, bardzo spokojne.

Bez problemu byliśmy w stanie odnalezc droge do kolejki magnetycznej Maglev - jedynej takiej na swiecie, dzieki ktorej moglismy doswiadczyc niesamowitej jazdy z predkoscia 430 km/h. Dalej szlo jak splatka - taksowka, hotel, gdzie czekano już na nas - po prostu bajka i ciagle sie zastanawialismy czy sie za chwile nie przebudzimy ... Ale przebudzenie nie nastepowalo. Pokoj prezentowal sie zaskakujaco dobrze. Skonani poszlismy spac. Wg czasu polskiego była godzina 4.00, a tutaj 10.00.

Po krotkiej drzemce, rozpakowaniu rzeczy i odsweizeniu sie wyruszylismy na podboj Shanghaju. Tuz na rogu dwojka starszych panow chciala nam pomoc. Mimo ze nie wiedzieli, gdzie chcemy isc, wskazali nam droge, ktora my grzecznie podazylismy. Z ciekawoscia przygladalismy sie ludziom, witrynom sklepowym, futurystycznemu krajobrazowi miasta. I nagle wszystko stalo sie dla nas jasne - Chiny po przezyciu miesiaca w Indiach, to naprawde bulka z maslem. Shanghaj niewiele odbiega od miast zachodnich, jest nowoczesnym miedzynarodowym osrodkiem, ktore poza operowaniem jezykiem angielskim jest swietnie, przygotowane na przjedzajacych turystow. Wszedzie znajduja sie stosowne informacje. Ludzie wydaja sie być bardzo przyjazni i otwarci. Czujemy sie bardzo bezpiecznie, nikt nie probuje nas oszukiwac, a wszelkie formalnosci dzieki systemom informatycznym sa zalatwiane szybko i sprawnie. Nic tylko pozazdroscic.

Wednesday, May 23, 2007

Ciekawosc, otwartosc, niepewnosc [12 maja 2007]





W Leh poczulismy ze znalezlismy to czego poszukiwalismy w Indiach, ale to calkiem inna historia ... Teraz Szanghaj ... Pekin i Mt. Everest ... Witaj przygodo :)






Wylatujemy na spotkanie z przygoda. Po zaledwie 2 h snu u mieszkajacej pod Warszawa pani Malgosi, przyjaciolki naszej mamy a mojej (Kamili) pierwszej wychowawczyni. Ruszamy ... Niewyspanie nie ma zadnego znaczenia, bo ekscytacja stawia nas calkowicie na nogi. Cala droge do Amsterdamu przegadalismy o INTENCJI, ktora będzie nam towarzyszyc podczas podrozy do Chin. Nasza intencja jest otwartosc na doswiadczenia i otoczenie oraz wzbudzenie ciekawosci nasza kultura i nami samymi wsrod miejscowych. Naszym celem jest przelamywanie wlasnych ograniczen. Czyli doswiadcanie, doswiadczanie, doswiadczanie ... Kiedy wyladowalismy w Amsterdamie mielismy troche czasu dla siebie ... Niemalze 5 godzin... Wciagnely nas swoja magnetyczna sila kolorowe witryny sklepowe kuszace tysiacem drobiazgow duty free. Ciekawe jest to, ze mimo tego, iż wiele razy już mielismy okazje bywac w tego typu sklepach, to po raz kolejny ulegamy ich swoistemu urokowi. Może to to dziecko lubiace kolorowe rozmaitosci, ktore w kazdym z nas drzemie. Nasyceni doznanami udalismy w kierunku bramki, gdzie miala sie odbyc odprawa. Tu czekala na nas niekoniecznie mila niespodzianka. Jak sie pozniej dowiedzielismy ... Samolot wymagal malej naprawy, przez co lot był opozniony o dwie godziny. Wyczerpani iloscia wrazen, przebytymi kilometrami i nieprzespanymi nocami (bo było ich kilka przed wyjazdem) przysiedlismy na chwile i nawet nie zorientowalismy sie, kiedy usnelismy. Obudzeni intuicja na kilka minut przed odprawa udalismy sie pospiesznie w strone bramki. Opoznienie wydawalo sie przeciagac w nieskoncznosc. W ten sposób zamiast o godzinie 14.30 wystartowalismy o 17.00. Pierwsze doswiadczenia z podrozy: przepocona do granic mozliwosci sala odpraw i wypelnione po same brzegi samolot. Ale z usmiechem na twarzy zmieszanym z lekkim niepokojem przed nieznanym, wypilismy wino za powodzenie wyprawy... Tyle na teraz, bo czas na lunch, choc zapewne nie ma szans dorownac przepysznym kanapkom mamy i pani Malgosi.